środa, 24 sierpnia 2011

Lakierowy haul.

Zapracowany i wyjazdowy tydzień zaowocował powiększeniem się mojej lakierowej rodzinki.

Po pierwsze - 'kameleon'. W sklepie złoty, w świetle dziennym iskrzy się odcieniami starego złota i srebra. Przy dokładniejszej recenzji postaram się uchwycić na zdjęciach jego zmienność.


I reszta. W tym wspaniałe żółte złoto Chanel. Dowód na to, że marzenia się spełniają, chociaż póki co spełniło mi się jedno bardzo malutkie. Kupiłam pokazanego wyżej kameleonka. Podoba mi się, ale tak naprawdę chciałam złoty lakier. I zanim sama zdążyłam pójść po taki - dostałam w prezencie Chanel.


A dziś zabiorę się do testów zieleni lub fioletu:)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

W7 FUN BOX Mini Make Up Kit


Pokochałam od pierwszego wejrzenia tę kasetkę wielkości paczki papierosów. Chciałam ją mieć niezależnie od tego, co jest w środku. Jej cena w drogerii Aster, a mianowicie 9 zł sprawiła, że paletka szybko wylądowała w moim koszyku.

W środku znajdują się 3 mini błyszczyki o pojemności 2 ml każdy oraz 2 pełnowymiarowe cienie o wadze 2 g każdy. Wszystko w neutralnych odcieniach, idealnych do codziennego makijażu. Pozwolę sobie wykorzystać zdjęcie z postu o imieninowym haulu.


Pudełko jest wykonane bardzo porządnie, w przemyślany sposób. Gruba tekturka obklejona laminowanym arkuszem nie niszczy się od noszenia w torebce. Błyszczyki łatwo wyciągnąć dzięki znajdującej się pod nimi wstążeczce. Magnes zamykający kasetkę jest naprawdę mocny, a lusterko bardzo przydatne. Brakowało mi jedynie aplikatorów do cieni, ale bardzo łatwo rozwiązałam ten problem.


Całość można przykryć dołączoną do zestawu folią, dzięki czemu cienie i - w moim przypadku - aplikatory nie brudzą lusterka.

Zawsze wychodzę z domu w ostatniej chwili, często kończę makijaż w samochodzie. Teraz zamiast pakować do torby całą kosmetyczkę z cieniami, mazidłami do ust i lusterkiem, wrzucam tylko tą malutką kasetkę.

Biały cień nakładam na całą górną powiekę, rozświetlam nim wewnętrzne kąciki oczu i przestrzeń pod brwiami. Jest delikatnie napigmentowy, bezdrobinkowy, matowy, przełamany szarością. Bardzo miła odmiana po tandetnej, perłowej bieli, z która zwykle mamy do czynienia. Brąz jest przełamany grafitem i nakładam go na ruchomą część górnej powieki oraz robię kreskę na dolnej. Cienie są miękkie i trwałe. Nie osypują się, nie zbierają w załamaniu powieki.


Fun Box to bardzo dziwne zjawisko. Chciałam dowiedzieć się, czy występuje w innych wersjach kolorystycznych. Przypuszczam, że tak, bo informacja o odcieniach jest na pudełko naklejona, a nie nadrukowana. Ale nie znalazłam o nim najmniejszej wzmianki w internecie. W mojej drogerii dostępna była tylko ta wersja. Na dodatek złapałam ostatnią nierozfoliowaną paletkę. Pozostałe 5 było otwarte, wymacane paluchami, z rozkradzionymi błyszczykami.

Wracając do samych błyszczyków... Niestety nie udało mi się ich zeswatchować na ustach, bo światło jest dziś kiepskie i aparat nie chciał wychwycić różnic w odcieniach. Są gęste, ale nie klejące. Dobrze nawilżają usta i utrzymują się na nich znacznie dłużej niż inne moje błyszczyki. W opakowaniu widać drobinki, ale na wargach są niewyczuwalne i praktycznie niewidoczne. Błyszczyki nie są perfumowane. Nie przepadam za takimi, bo wyczuwalny jest naturalny zapach składników. Na szczęście w przypadku tych mazideł jest on bardzo delikatny i szybko się ulatnia.



Ciemny roż i beż dają bardzo naturalny efekt. Mleczny róż jest bardziej kryjący. Rozjaśnia usta, w moim przypadku dając efekt nude lips.

sobota, 13 sierpnia 2011

Moje Słoneczko;)


Bardzo lubię wybierać lakiery do paznokci, korzystając z dostępnych w sklepie wzorników. Od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem wykonania czegoś podobnego dla mojego małego stadka. A że leń ze mnie nieprzeciętny i kiedy tylko mam trochę więcej pracy, to zaraz znajduję sobie jakieś zajęcie zastępcze... Kupiłam dziś za grosze w hurtowni kilka słoneczek i w domu z zapałem przystąpiłam do malowania. Lakiery, które mam wypełniły jeden wzornik. Reszta słoneczek poczeka na powiększenie się stadka:)

Mój wzornik to najtańszy egzemplarz. Na allegro kosztuje około 3 zł. Wzornik jest wykonany z cienkiego, mlecznego plastiku. Mniej kryjące lakiery wydają się na nim odrobinkę jaśniejsze. Pod spodem, na samym środku, kółeczko ma kilkumilimetrową wypustkę, pozwalającą na jego obracanie. Bardzo pomaga to przy malowaniu. I pozwala zakręcić słoneczkiem niczym kołem fortuny w celu wyboru koloru;)

Ze względu na sztuczne światło barwy są mocno przekłamane, ale na pewno jeszcze nieraz ujrzycie moje słoneczko przy okazji swatchy i recenzji lakierów.

piątek, 12 sierpnia 2011

DIY: Musujące kule do kąpieli.

Chcąc zaoszczędzić troszkę pieniędzy, postanowiłam dać mojemu chłopakowi na urodziny coś wykonanego własnoręcznie. I chociaż składniki kosztowały dużo więcej niż planowałam wydać (około 40 zł), a moje kule wyglądają jak pulpety, to jestem niesamowicie podekscytowana faktem, że zrobiłam je sama.


Najpierw kilka słów o składnikach na 4 kule o średnicy 4-5 cm. Potrzebujemy:

- 160 g sody oczyszczonej, którą w E.Leclercu udało mi się kupić po 40 gr za opakowanie zawierające 80 g

- 80 g kwasku cytrynowego - opakowanie 20 g kosztuje zwykle złotówkę

- 40 g mąki ziemniaczanej - około 2,5 zł za 0,5 kg

- 40 g mleka w proszku - około 8,5 zł za 400 g, a na dodatek trudno je znaleźć - pocieszeniem jest to, że resztę można wykorzystać do kawy

- 25g czystego masła kakaowego - kupiłam w aptece robiącej leki na zamówienie, za barbarzyńską cenę 11 zł za 25 g, po długim i gęstym tłumaczeniu, do czego mi ono potrzebne, bo to jest składnik leków i nie sprzedaje się go osobno

- oliwa z oliwek

- olejek zapachowy - najlepiej kupić w aptece, żeby mieć pewność, że nie podrażni skóry; w moim przypadku koszt 7 zł; wybór był niestety bardzo niewielki i wylądowałam z cytryną

- barwnik spożywczy - niedostępny w żadnym z 495665965 sklepów, w którym o niego pytałam; kupiony na allegro za około 7,5 zł z przesyłką; w moim przypadku sproszkowany, ale może być także płynny

Wykonanie kul jest na szczęście banalnie proste. Wszystkie suche składniki (sodę, kwasek, mleko, mąkę i ewentualnie barwnik) wsypujemy do niewielkiego naczynia i dokładnie mieszamy, rozbijając łyżką ewentualne grudki. Należy być bardzo ostrożnym, jeżeli chodzi o barwnik. Ja nie dodałam nawet szczypty, a już zamiast żółtego koloru otrzymałam pomarańczowy.

Masło kokosowe, które ja kupiłam w postaci wiórek, a jest dostępne także w postaci ... masła roztapiamy w kąpieli wodnej. Czyli do małego garnka wlewamy trochę wody. Wiórki umieszczamy w osobnym, niewielkim i koniecznie żaroodpornym naczyniu. Naczynie z wiórkami wstawiamy do garnka z wodą, oczywiście w taki sposób, żeby woda nie zalała masła. Ostrożnie podgrzewamy na niewielkim ogniu, stale mieszając, aż otrzymamy ciecz o wyglądzie oleju.

Do naczynia z suchymi składnikami wlewamy otrzymany płyn, 2 łyżeczki oliwy z oliwek i olejek zapachowy w dowolnej ilości. Wszystko dokładnie mieszamy. Sprawdzamy, czy z powstałego 'piasku' da się już lepić kule. Jeżeli nie, dolewany odrobinkę oliwy, dokładnie mieszamy i znów próbujemy. I tak aż do skutku. Ważne, aby nie lepić kul i nie dotykać gotowych już 'pulpetów' mokrymi rękami, bo 'piasek' natychmiast zacznie się pienić w zetknięciu z wodą.

Kule powinny schnąć około 24 h. Już wyobrażam je sobie ślicznie zapakowane dla mojego wielbiciela leżakowania w wannie. 

Umyłam dziś ręce w odrobinie 'piasku', jaka została mi po lepieniu kul. Wrażenia? Barwi wodę, ale nie skórę. Musuje dosyć mocno. Pozostawił na skórze lekko tłusty film, który starł się ręcznikiem, ale dłonie pozostały miękkie i nawilżone. Zapach niestety szybko się ulotnił.

Życzę dobrej zabawy!

wtorek, 9 sierpnia 2011

Eveline Pure control SOS Step 1

Producent zasypuje nas obietnicami. Wg niego żel: 'głęboko oczyszcza', 'eliminuje zaskórniki', 'matuje i wygładza'. Do tego ma rzekomo zastępować 3 kosmetyki do twarzy: preparat do mycia, peeling i maseczkę.

Zachęcona pozytywnymi opiniami blogerek nabyłam to 'cudo'. Złamałam swoją zasadę, żeby nie kupować drogeryjnych specyfików na trądzik, bo mają paskudne składy i unikać kosmetyków typu x w 1, bo jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. I bardzo żałuje.

Mam bardzo niewrażliwą skórę. Nigdy w życiu żaden kosmetyk mnie nie uczulił. Aż do teraz. Pół czoła mam w malutkich, intensywnie czerwonych krostkach. Do tego obok nosa pojawiły się suche skórki, chociaż mam cerę mieszaną. A żelu używałam dosłownie przez 3 dni...

Właściwie to żaden z niego żel, tylko raczej krem. Niepieniący się, pachnący tanimi męskimi perfumami. Ma za małe drobinki, żeby dobrze mógł się sprawdzić w roli peelingu. Są jednak za ostre, żeby używać go 2 razy dziennie do mycia twarzy.

Nie zauważyłam, żeby moje pory były czystsze, a skóra dłużej matowa.

W składzie SLS jest na drugim miejscu. To nieprzeciętny wysuszacz i podrażniacz. Jak można kazać komuś nałożyć to sobie na twarz jako maseczkę? Ja nie miałam odwagi wypróbować żelu w tej roli.

Trzeci jest Kaolin, czyli biała glinka. Delikatnie usuwa martwe komórki naskórka i zwęża pory. Idealny składnik na maseczkę, ale nie w połączeniu z SLS i resztą towarzystwa. I moim zdaniem to potwierdza bezsens tworzenia kosmetyków x w 1.

Mam nadzieję, że wreszcie nauczę się czegoś na błędach i będę rozsądniej wybierać kosmetyki.

piątek, 5 sierpnia 2011

Avon Foot Works Intensive Callus Cream

Bardzo dbam o stopy. Czasem śmieję się, że bardziej niż o twarz. Chciałabym, żeby były niemowlęco miękkie, a to nie jest możliwe, gdy codziennie opieram na nich ciężar kilkudziesięciu kilo. Ale krem, o którym dziś napiszę kilka słów, pozwala mi się zbliżyć do ideału.

Żaden kosmetyk nie jest cudotwórcą. Nie sądzę, by ten krem przyniósł  efekty na zaniedbanych stopach. Ale nie sądzę też, by któraś z czytelniczek mojego bloga była posiadaczką takowych. Nie jest to też kosmetyk leczniczy, apteczny, przeznaczony do rozwiązywania problemów typu pękanie pięt.

Co więc robi? Regularnie używany na zadbanych stopach zapobiega narastaniu stwardniałego naskórka w wyniku czynności takich jak długotrwałe chodzenie, stanie. Jest w tej kwestii moim numerem jeden. Teraz znacznie rzadziej muszę uciekać się do takich urządzeń jak tarka czy pilnik do stóp.

Kiedyś trafił mi się egzemplarz pachnący chrzanem, zwykle jednak krem pachnie mentolem. Ma gęstą, troszkę woskową konsystencję. Smaruje się troszkę tępo, więc nie jest to specyfik do nałożenia w pół minuty. Myślę, że stosowany w małych ilościach wchłaniałby się całkiem dobrze - wnioskuję po tym, jak łapczywie 'je' go moja skóra. Ja jednak nakładam go z uporem maniaka w takich ilościach, że nie ma szans wchłonąć się w całości.  A potem klnę pod nosem, ślizgając się w butach. Krem jest bardzo wydajny. Pewnie dlatego, że stosuje się go tylko na części stóp skłonne do rogowacenia.

Zawiera mentol i olejek z mięty pieprzowej, o właściwościach bakteriobójczych i dezodoryzujących. Główny składnik zapobiegający rogowaceniu skóry to kwas mlekowy, użyty w dużej ilości, bo w składzie znajduje się na 3 miejscu. Działa złuszczająco i nawiżająco.

Cena kremu to około 10 zł za 100 ml.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Denko: Dove Summer Glow do ciemnej karnacji

Niestety do zdjęcia nie mógł pozować mój własny balsam, bo jego opakowanie rozcięłam na 3 części, aby wydobyć resztki kosmetyku.

Ma stosunkowo gęstą konsystencję, ale świetnie rozprowadza się na skórze. Jest bardzo wydajny. W butelce pachnie delikatnie, chemicznymi owocami. Po wejściu w reakcję ze skórą samoopalaczowy smrodek jest słabo wyczuwalny, krótkotrwały i naprawdę znośny. Trochę jak zapach skóry po 10 minutach na solarium, z lekką nutą amoniaku jak przy farbowaniu włosów. Wchłania się błyskawicznie. Nie brudzi ubrań. Pozostawia skórę jedwabistą w dotyku i dobrze nawilżoną. Wersja do ciemnej karnacji daje widoczny i natychmiastowy, ale bardzo naturalny efekt, chociaż jestem posiadaczką jasnej skóry. Nigdy nie udało mi się zrobić sobie smug tym samoopalaczem. Używam tego balsamu raz w tygodniu, na dobrze wypeelingowaną i dokładnie wydepilowaną skórę. Potem pozwalam mu stopniowo zniknąć podczas codziennych kąpieli. Zmywa się równomiernie.

Cena to 15-18 zł za 250 ml, a dostępność bardzo szeroka: Rossmann, Tesco, lokalne drogerie.

niedziela, 31 lipca 2011

Facelle intim Waschlotion SENSITIVE

Uwielbiam kosmetyki marek własnych Rossmanna, poza jednym małym wyjątkiem opisanym tutaj. Ze względu na bardzo restrykcyjne normy obowiązujące w Niemczech są bardzo dobrej jakości i mają świetne składy. A wszystko to przy bardzo niskich cenach.

Opisywany dzisiaj specyfik kosztuje około 6 zł za 300 ml i znalazłam dla niego 3 zastosowania.

Po pierwsze, używam go oczywiście jako żelu do higieny intymnej. Zastąpił w tej roli pięciokrotnie droższe apteczne cuda i w niczym im nie ustępuje. Jest bezbarwny, ma gęstą konsystencję, praktycznie się nie pieni. Nie zawiera SLS, najpopularniejszego kosmetycznego detergentu, który myje aż za dobrze. I o dziwo, jest powszechnie używany w preparatach do higieny intymnej. SLS wysusza i podrażnia błony śluzowe. Narusza florę bakteryjną i pozbawia skórę naturalnej bariery ochronnej, czyniąc ją bardziej podatną na infekcje. Zamiast SLS mamy tutaj Lauryl Glucoside i Coco-glucoside - delikatne detergenty pozyskiwane z naturalnych składników. Dalej kwas mlekowy - naturalnie występujący w naszym organiźmie czynnik grzybo- i bakteriobójczy. Chociaż kosmetyk jest bezzapachowy, w składzie mamy Parfum. Zagadka trudna do rozwikłania. Zapewne służy do zabicia nieprzyjemnego zapachu któregoś ze składników. Pojawiają się tutaj także elementy wzbudzające pewne wątpliwości, potencjalnie szkodliwe. Ale nie zmienia to faktu, ze nie znalazłam dotąd drogeryjnego preparatu do higieny intymnej o lepszym składzie.


Po drugie, służy mi jako żel do golenia okolic intymnych. Zawiera ogromną dawkę substancji łagodzących podrażnienia, a wśród nich wyciąg z rumianku (bisabolol) i alantoinę. Czyli koniec z krostkami i zaczerwienioną skórą.

Po trzecie, myję nim także twarz. Doskonale zmywa resztki makijażu. Pozostawia skórę nawilżoną i mięciutką, dzięki zawartości mocznika i wyciągu z awokado. Nigdy więcej uczucia ściągnięcia. Nie ma jednak co liczyć na efekty specjalne typu usuwanie wągrów. Ale tego producent przecież nie obiecuje. Nie wspomina nawet o możliwości mycia twarzy tym żelem.

Proponuje jednak, by używać produktu do całego ciała i myślę, że świetnie sprawdzi się w tej roli u posiadaczek skóry suchej, wrażliwej i skłonnej do alergii.

Mi zdarzyło się użyć tego żelu także jako bazy do peelingu kawowego/cukrowego. Sprawdza się świetnie, bo jego zapach nie gryzie się z zapachem kawy czy aromatem olejków, które ewentualnie mamy sobie ochotę dodać. A właściwości pielęgnacyjne preparatu świetnie uzupełniają działanie samego peelingu.

Dodatkowo, żel świetnie nadaje się do mycia pędzli. Doskonale je oczyszcza i obchodzi się z nimi łagodnie.

Podobno można nim myć także włosy, ale przypuszczam, że tylko takie nieobciążone produktami do stylizacji. Ze względu na delikatność detergentów raczej nie ma szans w starciu z warstwą lakieru czy pianki. I wreszcie, można w tym żelu wyprać sobie bieliznę, jeżeli zwykłe proszki powodują u nas podrażnienia.

piątek, 29 lipca 2011

dor 1/5, czyli fioletowy asfalt

Lakier jest na pazurkach dużo ciemniejszy niż w opakowaniu, ale szybko polubiłam jego rzeczywisty odcień. W umiarkowanym świetle dziennym  ma kolor asfaltu, w słońcu pojawiają się piękne fioletowe tony.

Ta emalia to paskudny pościelowy zdrajca. Wymalowałam pazurki dobre 3 h przed snem, trzema warstwami koniecznymi do pełnego krycia. Lakier niby wysechł, niby twardy. Wykończenie prześliczne, praktycznie żelowe. Poszłam spać i obudziłam się z wykończeniem pościelowym. Nie są to może jakieś ekstremalne odciski, ale lakier stał się półmatowy. Łatwe do odratowania jakimś top coatem czy choćby bezbarwnym lakierem. Ale ile razy ja coś próbowałam tak naprawić, to psułam do reszty. Zwykle w ten sposób, że wierzchni lakier rozpuszczał troszkę ten pod spodem, ja o coś zahaczałam paznokciem i zdzierałam zarówno warstwę bezbarwną jak i barwną. Więc już wolę nie próbować.

Lakier ma wygodny pędzelek, odpowiadającą mi (rzadką) konsystencję, nie smuży. W stanie idealnym przetrwał u mnie około 48 h. Kupiłam go za 3,5 zł w lokalnej drogerii.



środa, 27 lipca 2011

Lovely Natural lip balm with aloe vera and mentol

Poczułam ostatnio palącą potrzebę posiadania mazidła do ust zamkniętego w maleńkim metalowym pudełeczku, w którym będę sobie mogła niehigienicznie pogrzebać paluchem i potem tymże paluchem nałożyć na usta grubą warstwę specyfiku. Czym prędzej udałam się więc do Rosmmanna i kupiłam widoczny po prawej balsam, w ślicznej puszeczce w stylu retro,która kojarzy mi się ze starą apteką.

 Jak bardzo słuszne jest to skojarzenie przekonałam się, jak tylko otworzyłam pudełeczko i powąchałam balsam. Mojemu chłopakowi pachnie karmelem. A mi maścią na trądzik o nazwie Tormentiol. Apteczny zapach ma zapewne sugerować, że balsam jest lekiem na zniszczone usta. I jeżeli chodzi o ich odżywianie, to spisuje się naprawdę dobrze. Jest nazywany polskim Carmexem. Przy kilku pierwszych użyciach wywoływał u mnie pieczenie warg - wg producenta chłodzenie - spowodowane obecnością kamfory i mentolu w składzie. Pudełeczko otwiera się łatwo, balsam ma idealną konsystencję. 

Ale tutaj również spotkała mnie przykra niespodzianka. Kiedy na środku pudełeczka wygrzebałam dziurę sięgającą dna, spod balsamu zaczął wydobywać się jakiś płyn koloru krwi. Było go bardzo dużo, część udało mi się wylać z pudełeczka. Właściwie myślałam, że wylałam wszystko. Ale  postanowiłam jeszcze pogrzebać sobie w puszce wykałaczką i odnalazłam dalsze pokłady tej paskudnej cieczy. 



Balsam jest do wyrzucenia, bo płyn ma nieprzyjemny zapach, gorzki smak i powoduje straszne pieczenie. Znalazłam w internecie dużo pochlebnych opinii na temat tego balsamu, więc może tylko mi trafił się taki felerny egzemplarz. Mam wrażenie, że po prostu coś poszło nie tak w trakcie produkcji i płyn, zamiast połączyć się z resztą składników wytrącił się osobno. Albo balsam przechowywano w zbyt wysokiej temperaturze.



wtorek, 26 lipca 2011

Imieninowy mini-haul.

Powolutku wracam do żywych po spędzeniu 3 nocy na inwentaryzacji w Tesco. Pierwsza upłynęła mi pod znakiem skakania po wielgaśnej drabinie i zastanawiania się czy spadnę, czy nie. W trakcie drugiej podniosłam chyba więcej ciężarów niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Dzisiejszą noc spędziłam natomiast licząc kosmetyki. Na szczęście męskie, przeciwzmarszczkowe i na trądzik, więc nic nie wołało 'Musisz mnie mieć!'.

W sumie to 24 godziny nocnej i stosunkowo ciężkiej pracy, za które otrzymam około 140 zł. Takie rzeczy tylko w Polsce. Ale widziały gały co brały, jak podpisywały umowę.

*

Wszystkim Annom, w tym sobie, życzę spełnienia marzeń i dużo szczęścia, którego sama miewam zwykle więcej niż rozumu.

A poniżej moje śliczne imieninowe zdobycze. Troszkę potestuję i za jakiś czas napiszę o nich coś więcej.


sobota, 23 lipca 2011

Virtual Long lasting eyeliner White

Do niedawna uważałam aplikowanie czegokolwiek na linię wodną za co najmniej niehigieniczne. Jednak koleżanka, która pracuje jako make up artist przekonała mnie do stosowania w tym miejscu białej kredki.

Zalety białej kreski na linii wodnej są niezaprzeczalne - po pierwsze powiększa oko, a moim zdaniem oczy nigdy nie są za duże. Po drugie, to moje osobiste wrażenie, rozświetla spojrzenie i zmniejsza oznaki zmęczenia.

Mój wybór padł na kredkę firmy Virtual, za około 8 zł.


Jest właściwie kredką idealną. Po pierwsze, jest miękka i mocno napigmentowana. Po drugie, nie wywołała żadnych podrażnień, których bardzo się obawiałam. Jest bardzo trwała - wytrzymuje na oczach cały Boży dzień. Na dodatek jest wydajna - około miesiąc prawie codziennego używania przeżyłyśmy bez strugania.

Ale wczoraj przyszedł sądny dzień i moja miłość do tej kredki została wystawiona na próbę. Jej po prostu nie da się zastrugać. Jest wykonana z paskudnego drewna, takiego jak najtańsze chińskie ołówki. Materiał nie ma zwartej konsystencji i nie tworzy przy struganiu ślicznej tasiemki. Zamiast tego kruszy się na milion drzazg, które wbijają się w rysik i oklejają go z każdej strony.


Po obfotografowaniu kredka wylądowała w koszu. Szkoda, bo to naprawdę fajny produkt.

Teraz nie wiem, czy szukać innej kredki, np wysuwanej, ryzykując, że nie da mi takiego komfortu użytkowania, jak ta Virtuala? Czy może kupić następną taką samą ze świadomością, że posłuży mi do pierwszego strugania?

piątek, 22 lipca 2011

Avon Supershock

Dziś mam zaszczyt przedstawić Wam mój ukochany i niezastąpiony tusz do rzęs:

 Posiadaczką edycji Zodiac stałam się zupełnie przypadkiem. Od normalnego Supershocka różni się tylko opakowaniem, zawartość jest ta sama i przysłano mi go kiedyśtam jako zamiennik zwykłej wersji, która wygląda tak:

Kocham ten tusz za maksymalne pogrubienie, wydłużenie i lekkie podkręceniu moich rzęs. Żaden inny tusz nie dawał u mnie tak spektakularnych efektów. Kiedy przestawiłam się z tuszu Rimmela, o którym pisałam parę postów temu (TU) na Supershocka, to mój chłopak naprawdę przeżył supershock, sam zauważył zmianę i zapytał, czy dokleiłam sobie sztuczne rzęsy. 


I o to moje niewidzialne rzęsy stały się widzialne. Uwielbiam ten efekt powiększonego i podkreślonego oka, przy użyciu tylko i wyłącznie tuszu. Rzęsy są posklejane, ale to raczej moja wina, niż tuszu czy szczoteczki.

Ale niestety, nawet Supershock ma wady. Nie jest już produkowany w wersji wodoodpornej, a wersja, którą mam jest wybitnie mało odporna. Dlatego nie używam go na dolnych rzęsach, bo wystarczy się uśmiać do łez, żeby mieć pod oczami spektakularną pandę. Tusz jest bardzo czarny i bardzo napigmentowany, robi bardzo długie rzęsy, więc panda wychodzi też bardzo czarna i bardzo szeroka. W trakcie deszczu górne rzęsy robią paskudne ksero na górnej powiece. 

Jak nietrudno się domyślić, zmywanie tuszu jest bardzo proste -  fajnie współpracuje z całą moją kolekcją do demakijażu.

Niezwykła jest tu także przeogromna szczoteczka. Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz, niebardzo wiedziałam, jak toto przyłożyć do oka. Ale jest to jedna z wygodniejszych szczoteczek, z jakimi miałam do czynienia, trzeba się do niej tylko przyzwyczaić. Od samego początku nabiera się na nią idealna ilość tuszu, co dla mnie jest dużym plusem, bo bardzo nie lubię, kiedy tuszu nabiera się dużo za dużo i trzeba przez pół godziny usuwać ze szczoteczki jego nadmiar.

( Po lewej - Rimmel Sexy Curves, po prawej - Supershock. )

Tusz ma aż 10 ml, w związku z czym jest bardzo wydajny. Nie zdarzyło mi się, żeby mi zasechł w opakowaniu. Nie kruszy się w ciągu dnia. Po pomalowaniu szybko wysycha na rzęsach, w związku z czym nie musimy bać się mrugać. Tylko nadal nie rozumiem, jak Avon mógł wycofać wersję wodoodporną.


wtorek, 19 lipca 2011

Dobre uczynki zakupoholiczki:)

Dziś napiszę parę słów o niesamowitym zjawisku, jakim są tak zwane bazarki na portalu dogomania.pl. Można na nich kupić nowe i używane ciuszki, buty, kosmetyki, książki, rzeczy do domu i wiele innych. Wszystkie są darowizną od wolontariuszy. Cały dochód ze sprzedaży tych przedmiotów przeznaczany jest na pomoc zwierzętom: na karmę, szczepienia, leczenie, transport.

Uwielbiam bazarki. Dlaczego? Bo wydając parę zł zarówno pomagam jakiemuś stworkowi w potrzebie, jak i staję się posiadaczką świetnego ciuszka.

Pokażę Wam co na przykład można kupić na trwających obecnie bazarkach:

 ( licytacja od 10 zł, tutaj: http://www.dogomania.pl/threads/211237)

( licytacja od 40 zł, tutaj: http://www.dogomania.pl/threads/211237)


( licytacja od 20 zł, tutaj: http://www.dogomania.pl/threads/211262 )
( licytacja od 3 zł, tutaj: http://www.dogomania.pl/threads/211046 )

Widzicie, jakie cudeńka, i jak tanio? A ja przejrzałam tylko kilka pierwszych z brzegu bazarków.

Mam nadzieję, że choć jedną osobę przekonałam do zaglądania na dogomanię:)

poniedziałek, 18 lipca 2011

Paznokcie: mój idealny duet Avon Nail Experts

Wspominałam już o tej dwójce w TAGu: jak mieszkaja Twoje kosmetyki. Dziś chciałabym nieco szerzej opowiedzieć o mojej miłości do nich.

Przez długi, długi czas używałam bezacetonowego zmywacza z Biedronki. Miałam straszne problemy z pazurkami. Rozwarstwiały się, łamały, w ogóle nie udawało mi się ich zapuścić. Nie pomagały żadne odżywki. Ale nie przyszło mi do głowy, że to zmywacz może być powodem takiego zamieszania.

A jednak. Od razu zauważyłam różnicę, kiedy zaczęłam używać Avonowego specyfiku. Biedronkowy zostawiał paznokcie wyraźnie suche, białawe. Po Avonowym są nawilżone, odżywione i mają zdrowy, różowy kolor.

Do tego zmywacz dobrze radzi sobie z większością lakierów i dzięki temu jest wydajny. Buteleczka 150 ml starcza na około 75 użyć. Już wyjaśniam, skąd ta liczba. Zanim zostałam lakieroholiczką, to paznokcie u dłoni malowałam raz na tydzień, a u stóp raz na 2. Buteleczka zmywacza wystarczała mi na rok. Tak więc 52 zmycia lakieru u dłoni i 26 zmyć lakieru u stóp, równa się 78 użyć zmywacza, dla bezpieczeństwa zaokrąglone w dół, czyli 75:) Tak więc choć cena może wydawać się wysoka: 10-13 zł, warto.

Do idealnego duetu należy także krem do skórek. Jest w stanie wyleczyć nawet zmasakrowane skórki. Jak moje kiedyś, przez paskudny nawyk ich obgryzania. Smarowane tym kremem kilka razy dziennie szybko zaczęły odzyskiwać normalny wygląd. Teraz używam kremu tylko raz na kilka dni, dla podtrzymania efektu. Bardzo pomaga w odsuwaniu skórek - wystarczy wsmarować w nie trochę kremu, odczekać troszkę i tak zmiękczone odsunąć za pomocą specjalnie wyprofilowanej nakrętki.A zresztą, niebardzo jest co odsuwać, jeżeli regularnie stosuje się ten kremik, bo naprawdę zapobiega narastaniu skórek.

Zawsze mówię, że to cudeńko to sposób na błyskawiczny manicure, bo efekty zastosowania są widoczne od razu. Jeżeli macie troszkę przesuszone, poszarpane i zaniedbane skórki, to posmarowane tym kremem natychmiast zaczną wyglądać przywoicie. Mało który kosmetyk daje zarówno natychmiastowe jak i długofalowe efekty.

Dodatkowym plusem jest dla mnie precyzyjny aplikator i higieniczna tubka. Cena kremu to około 15 zł za 15 ml.

niedziela, 17 lipca 2011

Ale bigos!

Bigos. Danie bardzo prozaiczne, nieeleganckie i nie na pokaz. Ale ja pokażę Wam swój bigos. Bo długo podchodziłam niego, jak pies do jeża. Bo trudne, bo długo się go robi i na pewno nie wyjdzie. A tymczasem bigos okazał się jednym z prostszych i szybszych dań, jaki znam.

Tak więc, drogie Panie (i Panowie?), przedstawiam Wam mój bigos, w wersji bardzo podstawowej i bardzo pysznej.

Na 6 porcji potrzebujemy:
-pół kg kiszonej kapusty
-250 g kiełbaski (mocno uwędzonej i najlepiej nietłustej - u mnie wybór padł na kabanosy)
-pół słoiczka koncentratu pomidorowego
-łyżeczkę Vegety

Kapustę, kiełbaskę kroimy w małe kawałki. Wrzucamy wszystko do gara odpowiedniej wielkości i zalewamy wodą tak, aby przykryła wszystkie składniki. Po zagotowaniu zmniejszamy ogień i gotujemy jakieś pół godzinki, co jakiś czas mieszając. Po pół godziny dodajemy koncentrat, łyżeczkę Vegety (nie więcej, bo kapusta sama z siebie jest słona) i razem gotujemy przed kolejne 15 minut.

Jeżeli ktoś się obawia problemów trawiennych, można dodać ziele angielskie i liść laurowy. Ja jednak nienawidzę smaku tych przypraw.

Bigos jedliśmy z pysznym ciemnym chlebkiem na zakwasie i pikantną hiszpańską kiełbasą chorizo.


Smacznego!